Dzisiaj wybralismy sie na wycieczke. Stwierdzilismy, ze nie bedziemy sie zachowywac jak typowi turysci(no dobrze, kierowalismy sie glownie pobudkami finansowymi) i zamiast jechac klimatyzowanym mikrobusikiem badz taksowka wybralismy lokalny autobus. Trzeba tu dodac, ze bylismy goraco wspierani przez pania w recepcji, ktora rozplywala sie nad wygoda lokalnego autobusu, jedynie dodajac, ze "troche rzuca"(nie zdziwilo nas to biorac pod uwage krete i gorzyste sciezki wijace sie przez cala wyspe niczym makaron, ktory Rafcio jadl na kolacje)
Gdy tylko zobaczylismy autobus zrozumielismy dlaczego bilet do stolicy, Victorii, kosztuje jedynie 5 "fistaszkow" zamiast 600. Czekalismy przy petli autobusowej, wiec mielismy okazje zaobserwowac cala procedure budzenia do zycia autbousu. Trwalo to kilka minut, autobus warczal, charczal, prychal ale poddal sie i niechetnie wywlokl na przystanek.
Opisywanie calej naszej podrozy byloby z pewnoscia nuzace, jednak dla nas ta przejazdzka nuzaca z pewnoscia nie byla. Na kazdym zakrecie czlowiek mial dusze na ramieniu, czy tym razem straszny pisk oznacza, ze autobus nie wyhamuje i stoczy sie do lazurowego morza. Co wiecej, mielismy za darmo atrakcje godne najlepszego roller coastera, gdyz kierowca uznawal za konieczne rozpedzenie sie do jak najwiekszej predkosci, jaki tylko jego charczacy staruszek mogl osiagnac, by nagle zahamowac po dwoch minutach na przystanku(a przystankow z naszego resortu do Victorii bylo naprawde sporo)
Sama stolica, co prawda posiadajaca troche uroku(szczegolnie jedna aleja, aspirujaca do Pol Elizejskich, u konca ktorej widnieje miniaturowa kopia Big Bena), rozczarowala nas- spodziewalismy sie malutkich sklepikow z lokalnymi wyrobami, pieknego marketu, o ktorym tyle slyszelismy od miejscowych. Sklepiki niestety bardziej przypominaly nasze sklepy z czasow PRLu, a targ okazal sie malutki i oprocz oszalamiajaco pachnacych przypraw i malego rekina nie bylo na nim nic godnego uwagi.
Trzeba jednak przyznac, ze polozenie Victorii(ktora niektorzy nazywaja najmniejsza stolica swiata ale Rafcio twierdzi,ze chyba nie byli w takim razie w Laosie) jest niesamowite- z jednej strony otaczaja ja pokryte bujna, egzotyczna roslinnoscia gory, z drugiej zas widac turkus morza i biel piasku.
Ogrod botaniczny z pewnoscia zrobilby na nas o wiele wieksze wrazenie, gdyby nie to,ze niecaly rok temu bylismy w zniewalajacym ogrodzie Kirstenboscha. Przy nim jedno drzewo coco de mer(znane z tego, ze jako jedyne na swiecie ma "meskie" badz "zenskie" owoce, ktore faktycznie przypominaja odpowiednie czesci ciala) oraz malutka zagroda dla zolwiow z Aldabry( w naszym resorcie sa one zdecydowanie bardziej aktywne i zadowolone z zycia) wypadly dosc blado. Jednak bliskosc lasu tropikalnego oraz sam fakt, ze zyja w nim nietoperze owocowe(ktoych niestety nie udalo nam sie ujrzec, mimo, ze jestem prawie pewna, ze jeden przelecial nad nami pare dni temu, gdy wracalismy z kolacji)dodal ogrodowi tajemniczosci i sprawil, ze wizyta w nim moze zostac zaliczona do bardzo udanych.
Nasz cel nie-bycia zwyklym turysta nie zostal osiagniety, gdyz przez bardzo agresywne dzis slonce zrobilo mi sie troche slabo i Rafcio musial zlapac pierwsza lepsza taksowke. Ponizej zamieszczamy kilka zdjec z dzisiejszej wyprawy.