Friday, 26 August 2011

RPA: podsumowanie!


Podroz niestety dobiega konca - czas wiec na male podsumowanie!


.::FAKTY::.

1488 - Bartolomeu Diaz
1652 - Jan van Riebeeck
2011 - DiR (& Ratatouille nr 2)


.::WYPRAWA W LICZBACH::.

-Przelot: 17 godzin przez Dubaj.
-przemierzylismy 600+ km samochodem (pd-zachodnia czesc RPA), przykladowo Johannesburg - Kapsztad to ponad 1400km!
-Pogoda w sierpniu (15 dni), dni sloneczne (zupelny brak chmur): 8, w kratke: 3, deszczowe: 3
-srednia temperatura w sierpniu: 20-22 C (panuje tu bardzo przyjemny klimat - jest bardzo slonecznie a zarazem nie za goraco).
Pd-zach RPA najbardziej przypomina krajobrazowo Kalifornie (poza 'ksiezycowym' przyladkiem).
-'teczowy narod' to glownie czarni afrykanie - stanowia 80% obywateli, biali to zaledwie 10%. Ciekawi brak azjatyckich turystow, sa natomiast Wlosi (co ze wzgledu na ich rzadkie wypady jest dla nas jednym z wyznacznikow jakosci)
-prawdopodobienstwo ujrzenia wielorybow przy Hermanusie w szczycie sezonu <20%
-Pingwiny na boulders beach: z 2 w latach 80tych rozmnozyly sie do 3,000!
-ilosc wrakow na dnie Table Bay: ponad 400 (co stanowi prawie cwierc statkow, ktore zatonely przy afrykanskich wybrzezach).
-"Koniec swiata", odleglosci do: Londynu (9,700 km), Sydney (11,000 km), NYC (17,000 km). A do Bieguna poludniowego? wydawaloby sie blizej a wciaz pozostaje... 6,185 km.
-bezpieczenstwo: wg znajomego taksowkarza "czerwone strefy" zdominowane sa przez 10 milionow (!) bylych wojownikow z roznych panstw afrykanskich. Ostatnio przy napadzie na samochod z gotowka kilku uzbrojonych gangsterow prowadzilo uliczna strzelanine przez prawie caly dzien. Dopiero po wkroczeniu specjalnych oddzialow poddali sie odbierajac wczesniej zycie 6 policjantom.


.:: BUDZET::.
Przykladowe ceny w EUR (po aktualnym kursie). Lokalna waluta to RAND (10 ZAR ~ 1 EUR).

Podatek VAT: 14% (wliczony w ceny).

TRANSPORT:
-Bilety EMIRATES z Londynu mozna znalezc od 650 EUR poprzez scyscanner.com
-Wypozyczenie nissana almery - automat (25 EUR za dobe z ubezpieczeniem i limitem do 200 km/dobe, pozniej 0.1 EUR za dodatkowy km. Z dostawa do miejsca zakwaterowania). Firma: Whise wheels. Uwaga: ruch lewostronny, system swiatel drogowych podobny jak w USA - patrzymy glownie na swiatla po drugiej stronie skrzyzowania. Prawko miedzynarodowe NIE jest konieczne.
-benzyna: okolo 1 EUR za litr

Inne przykladowe ceny:
-przejazd taksowka z centrum na Table Mountain: 7 EUR. Wjazd/(zjazd) kolejka na szczyt to kolejne 9 EUR.
-przejazd taksowka z lotniska do centrum: 20 EUR (5 EUR autobusem sieci myCITI - reszta linii odpada ze wzgledu na bezpieczenstwo).
-autobus miejski: 1 EUR za przejazd, zasieg jest jednak dosyc ograniczony.


RESTAURACJE, ZAKWATEROWANIE:
-srednia cena obiadu w knajpie: 6-10 EUR (napiwek ~10%).
-muzea/rezerwaty: srednio okolo 5 EUR od os.
-zakwaterowanie & sniadanie od 20 EUR od osoby za noc.

CALKOWITY BUDZET:
Lacznie mozna wiec sie zamknac w budzecie 1400 EUR za dwa tygodnie z przelotem.



Urodzinowy wypad - w glab ladu czyli Stellenbosch i Hermanus







Droga wiodaca przez winnice, przypominajace te toskanskie, udalismy sie do Stellenboscha- slicznego miasteczka uniwersyteckiego, w ktorym saczac poranna kawe przygladalismy sie budynkom najlepiej odzwierciedlajacym kolonialny holenderski styl budownictwa. Miasteczko nas urzeklo- a najbardziej spodobal nam sie rynek z zielonym angielskim trawnikiem, otoczony bialutkimi domkami i pasmem gor rysujacym sie w oddali.
Po drodze do Hermanusa- swiatowej stolicy wielorybow, wstapilismy do jednej z winnic. Wiodla do niej kilukilometrowa droga, wijaca sie wzdluz krzewow winnych i malego jeziorka. Biale wino, ktore sprobowalismy, okazalo sie wysmienite- wytrawne ale dosc lekkie.
Wjezdzajac do Hermanusa, mielismy nadzieje, ze uda nam sie ujrzec jakiegos wieloryba. We wszystkich przewodnikach, ktore czytalismy, bylo napisane, ze sierpien to najlepszy miesiac na zobaczenie tych morskich gigantow. Co wiecej, Hermanus jest nazywany" swiatowa stolica wielorybow", podobno jest to najlepsze miejsce na swiecie do obserwowania tych zwierzat z ladu i jako jedyne miasto swiata zatrudnia sie tu czlowieka, ktory zawodowo zajmuje sie wolaniem wielorybow(nazywany jest"whale crier"- przynajmniej nie ma duzej konkurencji na rynku pracy).
Niestety, wieloryby, tak jak i pawiany, okazaly sie zlosliwe i mimo, ze wielu turystow zgromadzilo sie na skalkach z napieciem sledzac morze i kazda wieksza fale witajac jako zapowiedz przybycia wieloryba, zaden z nich nie raczyl sie pojawic. Co wiecej, whale crier osobiscie poinformowal nas, ze niestety dzis na pewno wielorybow nie bedzie, bo od trzech dni padalo, co sklonilo je do wyniesienia sie w glab oceanu. Jak nam wyjasnil, wieloryby obawialy sie wpadniecia na skaly morskie. Prawdziwosc jego slow podkreslil fakt, ze wszystkie wycieczki, zarowno lodka, jak i kajakiem(swoja droga trzeba byc niebywale odwaznym, zeby podplywac kajakiem w odleglosci kilku metrow od wieloryba!) na dzien dzisiejszy zostaly odwolane.
Jednak mimo braku glownej atrakcji Hermanusa, spedzilismy bardzo mily czas jedzac przepyszny lunch w restauracyjce z pieknym widokiem na morze i spacerujac po miasteczku.
Wyjezdzajac z Hermanusa skrecilismy w zla droge i przypadkiem znalezlismy sie w townships( przedmiescia, w ktorych mieszkaja najubozsi mieszkancy RPA, ktorzy naplyneli do miast z prowincji). Trudno nawet opisac, jak okropne jest jechanie samochodem wzdlug barakow, w ktorych czlowiek nawet nie smialby zostawic psa na noc, wzdluz zebranych ludzi, ktorzy urzadzaja grilla na oponie i jak smutno jest widziec mlodziutka dziewczynke- moze 13-letnia- w ciazy. Wrazenie to poteguje fakt, ze niecale kilka kilometrow dalej rozciagaja sie wspaniale wille z widokiem na ocean. Jeszcze gorsze sa townships w okolicach Kapsztadu, ktore tez mielismy okazje dzis ujrzec(na szczescie tylko z autostrady)- widok tysiecy kolorowych barakow wzniesionych jeden na drugim, opierajacych sie o siebie, jest porazajacy.
Droga z Hermanusa do Kapsztadu byla przepiekna.Krajobraz czasami przypominal wloski, a czasami kalifornijski- szczegolnie trasa szybkiego ruchu nad samym lazurowym morzem

Wednesday, 24 August 2011

Pingwiny i Przyladek Dobrej Nadziei





Wypozyczylismy na dwa dni samochod i wybralismy sie dzisiaj do Simon's Town, w ktorym znajduje sie plaza (i park narodowy) gdzie wygrzewaja sie pingwiny, a nastepnie pojechalismy na Przyladek Dobrej Nadziei ale wszystko po kolei.
Juz sama droga do Simon's Town byla bardzo przyjemna- krajobraz ulegl zmianie jak tylko opuscilismy okolice miasta- wylonily sie dziwne gory, przypominajace troche Gore Stolowa, a pozniej ukazalo sie lazurowe morze poprzecinane bialymi grzbietami fal. Simon's Town, wikotrianskie portowe miasteczko tez okazalo sie bardzo urokliwe. Wzdluz glownej drogi znajduja sie male kolorowe domki z szyldami pochodzacymi jeszcze z poczatkow XX wieku, a w porcie, bedacym od ponad dwustu lat baza brytyjskiej Royal Navy, a nastepnie, po powstaniu RPA marynarki tego kraju, zacumowanych jest wiele zaglowcow oraz okretow floty .
W parku narodowym (ktory nadal stanowi czesc Parku Narodowego Gory Stolowej)oprocz pingiwinow wylegujacych sie w krzakach tuz przy sciezce, czekala na nas wspaniala niespodzianka. Kiedy zajeci bylismy ogladaniem wyjatkowo rozleniwionego pingwina, ukazaly nam sie dwa smieszne rudawe stworzonka, troche przypominajace tchorzofretke, troche krolika bez uszu ale na pewno nie slonia- zwierzecia, z ktorym sa najblizej spokrewnione. Byly to goralki przyladkowe. Jednak udalo nam sie je zobaczyc.
Po przejsciu sciezka wijaca sie wzdluz fybosow, w ktorych siedzialy schowane pingiwny, dotarlismy na Boulder's Beach, na ktorej mozna ich zobaczyc najwiecej. Ogromne wrazenie zrobila na nas cala ich kolonia( tak myslelismy na poczatku) zebrana na skale- wygladalo to tak, jakby, porownanie Rafcia" pingwiny odprawialy jakas msze". Po zblizeniu sie do nich, okazalo sie, ze wsrod pingwinow znajduje sie takze wiele innych czarnych ptakow. Ale widok i tak byl bardzo interesujacy. Wspomne jeszcze tylko, ze po drodze zobaczylismy jakiegos dziwnego gada- troche przypominajacego weza, troche jaszczurke. Nie bylam zbyt zadowolona, gdy Rafcio nachylil sie blisko niego, zeby zrobic mu zdjecie.
Gdy wracalismy do samochodu, rozbawil nas znak, na ktorym bylo napisane:" Sprawdz, czy pod twoim samochodem nie ma pingwina". Pozniej, w drodze na Przyladek Dobrej Nadziei mijalismy znaki ostrzegajace przed mozliwoscia spotkania sie z pingiwnem na drodze, a nastepnie przestrzegajace przed pawianami. Zdziwilo nas to, ze przy kazdym parkingu i punkcie widokowym czerwonymi literami ostrzegano, ze"pawiany sa dzikimi, niebezpiecznymi zwierzetami. Pod zadnym pozorem nie mozna ich karmic ani dotykac"- zdarza sie, ze pawian dostanie sie do samochodu, nalezy wteyd poczekac, az wyjdzie.Jak sie pozniej dowiedzielismy, spotkania z nimi czasami koncza sie bardzo nieprzyjemnie. Mimo wszystko, chcielismy je zobaczyc, chociaz z daleka, jednak slynne ze zlosliwosci i tym razem daly jej wyraz i sie przed nami schowaly.
Park Przyladka Dobrej Nadziei nas zaskoczyl i oczarowal. Mielismy wrazenie, jakbysmy naprawde znajdowali sie na zupelnym koncu swiata. Wrazenie to potegowal ksiezycowy krajobraz- niziutkie fybosy, krzaczki porastajace gory wylaniajace sie jakby prosto z morza, pagorki z pojedynczymi, typowoafrykanskimi ksztaltem karlowatymi drzewami, wiejacy wiatr.
Dlugo szukalismy porownania -byc moze podobnie wyglada Patagonia w Argentynie, okolice Przyladka Horn, jednak nam Park Przyladka Dobrej Nadziei przywiodl na mysl australijski krajobraz.

W Parku udalo nam sie wypatrzec dwie pary strusi. Jedna zobaczylismy, gdy przygladalismy sie Cape Point i latarni, ktora teraz wspaniale oswietla droge morska( Wczesniejsza, jeszcze do niedawna pulsowala zbyt slabym swiatlem- w trakcie 900 godzin rocznie niklo ono ze wzgledu na zle warunki atmosferyczne- podobno bylo to przyczyna zatopienia Lusitanii w 1911 roku w okolicy Przyladka).Druga z nich znajdowala sie tuz przy drodze i wcale nie przejmowala sie przejezdzajacymi samochodami, tylko z zajeciem i zamysleniem skubala trawe, potrzasajac pieknymi piorami. Mimo ostrzezen przed pawianami, w parku umieszczonymi niemalze na kazdym zakrecie sciezki, nie spotkalismy ich.
Przyladek Dobrej Nadziei jest niesamowity- gdy weszlismy na skaly(zeby znalezc sie juz na jak najbardziej wysunietym na poludnie skrawku ziemi w Afryce jak tylko mozliwe)zrozumielismy, dlaczego tyle statkow zatonelo w jego okolicach. Rozbijajace sie z kazdej strony z hukiem, a wrecz rykiem fale, surowe skaliste wybrzeze i wzburzone morze w oddali napelnily nas podziwiem, a troche tez lekiem i szacunkiem dla nieokielznanych sil natury. Pierwotna nazwa przyladka-"Przyladek Burz"nadana przez Bartoloemu Dias znacznie lepiej opisywala ta sile i dzikosc, ktore otaczaja Przyladek Dobrej Nadziei.(Nazwa zostala jednak zmieniona przez krola Portugalii Jana II, ktory uznal, ze osiagniecie tego miejsca daje nadzieje na dotarcie az na Daleki Wschod).


Tuesday, 23 August 2011

Cotswolds



Pogoda zmusila nas dzisiaj do przemieszczania sie w obrebie naszej najblizszej okolicy(miedzy innymi wyspa Woodbridge z miejscowa knajpka z niezlym jedzeniem i przystepnymi cenami) i do pozostania przez wiekszosc dnia w naszym uroczym domku, ktory chyba warto wreszcie opisac.

Mieszkamy w guesthousie o nazwie Cotswolds, ktory jest starym holenderskim dworkiem w kolonialnym stylu. Sniadanie jemy w salonie z widokiem na basen i piekny ogrod(latem musi tu byc cudownie), oprocz tego znajduje sie tutaj takze salon z kominkiem, wspanialym starym fortepianem i barkiem, z ktorego teoretycznie mozemy korzystac, kiedy tylko chcemy. Salon oraz gabinet przywodza na mysl kolonialna epoke- wszedzie znajduja sie stare ksiazki, drewniane wyroby afrykanskie oraz ciekawe obrazy. Wszystko oczywiscie urzadzone z gustem i smakiem.

Guesthouse, oprocz tego, ze sam w sobie jest tak klimatyczny, ma jeszcze jedna niebywala zalete- polozenie. Ze wzgledow praktycznych jest idealne, gdyz do autobusu(Myciti, ktory gwoli przypomnienia, ma zaledwie trzy linie i dociera tylko w kilka wybranych miejsc) mamy tylko piec minut na piechote. Poza tym, z naszego domku rozciaga sie przepiekny widok na Gore Stolowa i zaledwie pietnascie minut drogi dzieli nas od slicznej wysepki Woodbridge Island, na ktorej znajduje sie jedynie ogromne pole golfowe, trzy restauracyjki i tajemnicza biala latarnia, ktorej swiatlo noca wesolo migocze i rozswietla droge utrudzonych zeglarzy oraz marynarzy.
Oprocz tego, warci opisania sa takze wlasciciele tego holenderskiego dworku. Jest to starsze malzenstwo. Pani, wesola, gadatliwa, zawsze chetna do pomocy, najlepiej przyrzadzajaca jajka na sniadanie(niestety tylko w weekendy, w ciagu tygodnia wyrecza ja mloda Murzynka, ktora nie zna sie na tym tak dobrze) pochodzi ze Szwajcarii i jest uosobieniem goscinnosci. Pan natomiast, lekko przygarbiony, cichy, czasami tylko rzuca zdawkowe:"Dobry wieczor, czy wszystko w porzadku?" i zaszywa sie w swoim gabinecie. Ogolnie, wlasciciele idealnie wpisuja sie w magiczna atmosfere tego miejsca.

Monday, 22 August 2011

Long Street





Pogoda nas dzisiaj milo zaskoczyla- szykowalismy sie na ulewe, a tymczasem bylo pochmurno ale przynajmniej nie padalo, dzieki czemu moglismy sie wybrac do Kapsztadu.
Poczatkowo mielismy zamiar zobaczyc, co znajduje sie na ostatniej stacji, do ktorej dojezdza nasz wspanialy autobus MyCiti, jednakze po zobaczeniu tego miejsca, a takze zapewnieniom kontrolera biletow, ze tam "nie ma zupelnie nic ciekawego i moze bysmy wybrali sie na Waterfront" zdecydowalismy sie zawrocic ale przeciez kolejny raz nie moglismy wyladowac na Waterfroncie. W rezultacie wysiedlismy na Long Street, na ktorej wczesniej znalazl sie nasz przypadkowy towarzysz podrozy, ktory w pelni zasluguje na oddzielny opis na naszym blogu.

Jak slusznie stwierdzil Rafcio, mam jakis niebywaly talent do wybierania miejsc w autobusie w poblizu najbardziej dziwacznych osobnikow. Dzis zdecydowalam, ze usiadziemy tuz za "milym chlopakiem w czapce". Mily chlopak okazal sie ciekawa postacia- najpierw po kolei wyjmowal z plecaka najnowsze cuda technologii, wlaczajac w to ipada, po czym odwrocil sie do nas pytajac, czy moze nie chcielibysmy sie poczestowac kawalkiem Toblerone, a nastepnie zaczal spiewac i podrygiwac w rytm muzyki(moze tej wewnetrznej). Po kilku minutach konwersacji oznajmil nam z duma, ze on tez studiowal w Anglii, mimo, iz pochodzi z RPA i ze jest aktorem i dyrektorem marketingowym. Z trudem stlumilismy smiech. Nastepnie dziwaczny osobnik(juz sam jego stroj byl dosc kuriozalny- spodnie wiszace w kroku, przekrzywiona bawelniana czapka i nieodloczne czarne okulary przeciwsloneczne, mimo, iz slonca dzis nawet przez chwile nie bylo widac) poinstruowal chlopca, ktory jakajac sie udzielil mu wyjasnienia, na jakim przystanku ma wysiasc, ze "on tez mial problem z jakaniem sie ale sa na to cwiczenia". Jakajacy sie chlopiec zbaranial. Jakby tego bylo malo, aktor i dyrektor marketingowy, przeszedl nastepnie do demonstracji owych cwiczen, przy ktorych co jakis czas klaskal i wydawal z siebie pohukiwania. Jesli zapal, z jakim wykonywal owe cwiczenia moze sie w jakikolwiek sposob przelozyc na skutecznosc, to chlopiec z autobusu juz na pewno nie bedzie sie jakal.
A zatem znalezlismy sie, tak jak wczesniej nasz oryginalny wspolpasazer, na Long Street, ktora slusznie uwazana jest za najladniejsza ulice w Kapsztadzie. Jej niepowtarzalna atmosfere tworza malutkie kawiarenki, w ktorych schodzi sie po wijacych siew dol schodkach i odnosi sie wrazenie, ze wkracza sie do czyjegos mieszkania, pelnego ksiazek i puszek z herbata oraz ciasteczek owsianych, antykwariaty kuszace smacznie zaczytanymi ksiazkami, jubilerzy sprzedajacy stara bizuterie, ktorej sam juz widok jest niebywale przyjemny(a co dopiero kupno takiego przepieknego pierscionka!) oraz afrykanski targ pelen tajemniczych wyrobow z drewna,korali i klow. Niewatpliwie uroku dodaja jej takze kolorowe wiktorianskie budynki z zelaznymi balkonikami, ktore jak perelki wylaniaja sie co jakis czas sposrod innych budynkow.

Sunday, 21 August 2011

Drugi deszczowy dzien w Kapsztadzie







Dzisiaj jeszcze wczoraj tonaca w sloncu Gora Stolowa schowala sie za chmurami tak skrzetnie, ze w ogole jej nie bylo widac. Co wiecej, w nocy byla iscie tropikalna ulewa, a w ciagu dnia co jakis czas padalo. Nie pozostalo nam nic innego, jak oddac sie przyjemniej niedzielnej rozrywce, a mianowicie pojsc do kina. Wybralismy film "Jock of the Bushveld" ze wzgledu na zachecajace opisy- akcja miala rozgrywac sie w Afryce Poludniowej pod koniec XIX wieku, kiedy panowala tu goraczka zlota, a w tle mialy wystpeowac dzikie zwierzeta afrykanskie. Jednak kiedy weszlismy na sale, oprocz okropnego zapachu i pokrytego powoli rozpowszechniajacym sie grzybem sufitu, rzucila nam sie w oczy duza liczba malych dzieci- srednio w wieku lat pieciu. Wszystko stalo sie jasne, kiedy film(animowany!)sie rozpoczal i glowny bohater okazal sie byc uroczym pieskiem, ktory faktycznie wychowal sie na afrykanskiej sawannie.

Po uplywie pol godziny mimo, iz losy Jocka stawaly sie coraz bardziej dramatyczne, zmienilismy sale i wybralismy sie na inny film(tam z kolei srednia wieku, nie liczac rodzicow, statystycznie wzrosla do 12 roku zycia!)Ogolnie, mimo, ze cena biletu byla zachecajaca(jedynie 63 randy+18 randow za efekt 3d), stan kina, a szczegolnie ilosc rozrzuconych smieci i osobliwy odor nie zrobily na nas dobrego wrazenia.

Zadziwiajace sa natychmiastowe zmiany pogody- jeszcze wczoraj cieszylismy sie sloncem, Rafcio nawet z zadowoleniem oswiadczyl w Clifton Bay, ze "mozna sie poczuc jak na tropikalnych wakacjach", a dzis nagle nastapilo calkowite ochlodzenie. Zatem, zeby dodac chociaz troche optymizmu i przyciagnac lepsza pogode, postanowilismy dzisiaj zamiescic w tym poscie zdjecia z wczorajszej wyprawy do Clifton Bay, ktora jest podobno jedna z najladniejszych plaz w okolicy( tak jak pisalam wczoraj, tuz po zejsciu z Gory Stolowej wybralismy sie do tej zatoki).

Clifton Bay sklada sie z pieciu plaz, piata pojawia sie i znika, w zaleznosci od por roku. Teraz, czyli w zimie, sa tam cztery przepiekne plaze.
Na poczatku zostalismy wysadzeni na plazy czwartej, przy ktorej znajduje sie wiele malutkich bungalowow- zostaly one stworzone z mysla o powracajacych z frontu zolnierzach po pierwszej wojnie swiatowej, teraz natomiast cala okolica uwazana jest za najbardziej ekskluzywna w calym Kapsztadzie. Wlasnie wyczytalam, ze plaze te ciesza sie tez zla slawa ze wzgledu na to, ze dwukrotnie zdazyly sie tam ataki rekinow(jeden zaledwie 30 metrow od brzegu). Niemniej jednak, widok jest niesamowity, a wiele kawiarenek i restauracji przyciaga zamozniejszych mieszkancow Kapsztadu, jak tez turystow z Europy.


Saturday, 20 August 2011

Zdobycie Gory Stolowej




Dzisiaj wedlug roznych prognoz pogody byl jedyny sloneczny dzien w ciagu tygodnia, zatem postanowilismy zdobyc sam szczyt Gory Stolowej. Z lekkim poblazaniem, a wrecz uczuciem wyzszosci patrzylismy na turystow pakujacych sie do kolejki linowej, smialismy sie takze z taksowkarza, ktory patrzac na nas z nieklamanym podziwem oznajmil, iz
" on wszedl raz na Gore Stolowa, jakies 15 lat temu i zajelo mu to cztery godziny, a teraz to nie dalby rady bo forma nie ta co kiedys".


Zapytalismy jednego z opiekunow parku ile bedzie trwac wspinaczka na gore. "1.5- 2 godzin w zaleznosci od sprawnosci fizycznej"- brzmiala odpowiedz. 2 godziny? Co to dla nas!
Wyruszylismy szybkim marszem, jednak nasz zapal troche ostygl, gdy zobaczylismy, ze sciezka wcale nie nalezy do najlatwiejszych szlakow- chwilami trzeba bylo nawet wspinac sie na czworakach! Trzeba przyznac, ze Rafciowi naleza sie specjalne brawa, gdyz zdobyl szczyt Gory Stolowej w eleganckich butach, ktore nosi na codzien.

Prosze tu nie myslec, ze Rafcio chcial sie jakos specjalnie przypodobac mi albo uroczym malym ptaszkom wyjadajacym miod z kwiatow-Rafcio po prostu innych butow nie zabral. Osiagniecie to jest doprawdy niebywale, biorac pod uwage fakt, ze co najmniej cztery razy nasza sciezke- a raczej glazy, na ktore sie wspinalismy- przecinal strumyk, czyniac kamienie sliskimi i niezachecajacymi do dalszej drogi.
W polowie drogi, nie czulam juz tej wyzszosci nad tlumem pakujacym sie w kolejke linowa, ktora odczuwalam zaledwie godzine wczesniej. Jednak widoki byly niesamowite- co chwila gora ukazywala nam sie z innej strony- odslaniala przed nami swe zbocza pokryte endemicznymi porostami i orchideami oraz kwiatami narodowymi RPA-proteami krolewskimi.

Co wiecej, im wyzej sie wspinalismy, tym piekniej bylo widac Kapsztad - w pewnym momencie Rafcio wskazal mi nawet miejsce, gdzie mieszkamy.

Niestety, mimo najszczerszych checi, nie udalo nam sie dostrzec uroczego mieszkanca Gory Stolowej- malutkiego zwierzaczka-goralka przyladkowego, ktory podobno najblizej spokrewniony jest ze sloniem! Jesli nasza wyprawa odbywalaby sie w latach dwudziestych, to mielibysmy mozliwosc ujrzec lamparty, a sto lat wczesniej nawet lwy- dzis jednak glownie kroluja goralki przyladkowe i weze- akurat tego, ze z zadnym z tych ostatnich sie nie spotkalismy nie zalujemy.

Wejscie na sam szczyt zajelo nam nieco ponad dwie godziny- chociaz juz po pol godzinie marszu jakis dziarski wedrownik na moje wydyszane pytanie:"czy daleko jeszcze?", odpowiedzial:" Nie, nie, tylko pol godzinki"- to pol godzinki towarzyszylo nam podczas calego marszu- zawsze bylo-"jeszcze tylko pol godzinki i bedziemy na szczycie".
Jednak, kiedy juz znalezlismy sie na samej gorze, poczulismy niebywala satysfakcje i znow moglismy z lekka pogarda patrzec na tych, ktorzy wybrali bezwysilkowa wersje. Natomiast widok, ktory sie przed nami roztoczyl zaparl nam dech w piersiach. Z jednej strony widac bylo cale miasto- az po polnocne przedmiescia- z drugiej natomiast spienione biale fale rozbijajace sie w zatoce Cliffton Bay( ktora tak urzekla Rafcia, ze pojechalismy do niej tuz po zjechaniu z gory). Wrazenie bylo niesamowite- a wiatr i slonce dodawaly poczucia niebywalej wolnosci, takiej, ktora odczuc mozna jedynie w gorach. Wydaje mi sie, ze podobnie musial sie czuc Antonio de Saldanha,ktory w 1503 roku jako pierwszy z Europejczykow wspial sie na Gore Stolowa.
Zjechalismy kolejka- zejscie byloby zbyt skomplikowane, biorac pod uwage obuwie Rafcia i moje zmeczenie.









Friday, 19 August 2011

Deszczowy dzien w Kapsztadzie






Wyruszylismy dzis na poszukiwanie taniej i przyjemnej rozrywki. Zatem zajelismy sie ogladaniem tanzanitow w pieknym centrum handlowym na Waterfroncie- przyjemna rozrywka oraz wybralismy sie do Southern African Maritime Museum- tania.

W Muzeum dowiedzielismy sie bardzo duzo ciekawych i przerazajacych rzeczy na temat handlu niewolnikami, ktorego Kapsztad byl centrum- zwozono tu nawet niewolnikow z Brazylii! Poznalismy takze historie stlumionej rebelii ucisnionych na jednym ze statkow, ktorego szczatki maja byc wkrotce wydobywane z dna oceanu.( na razie trwaja poszukiwania).


A jako, ze autobus stanowi tu najlepsze miejsce do obserwowania mieszkancow Kapsztadu( tym bardziej, ze z Waterfront do nas jedzie sie ponad godzine) dzis znowu mielismy okazje zobaczyc cos ciekawego. Murzynka siedzaca przed nami, na oko okolo trzydziestoletnia, przegladala z niebywalym wprost zainteresowaniem jakas lokalna gazete. Gdy z ciekawosci zajrzelismy jej przez ramie, ujrzelismy photostory- historyjke oparta na obrazkach, ukazujaca Murzyna o imieniu Dali i jakas kobiete. Tematem przewodnim calej historyjki- dlugiej na kilkanascie stron- bylo to, ze Dali nie chcial zaakceptowac faktu, ze jego partnerka chce uzywac zabezpieczen, aby uniknac HIV. Czytelnik stawal przed dylematem: "A co ty zrobilbys na miejscu Dalego? Stosowalbys zabezpieczenia zeby ochronic siebie i najblizszych?"
Historyjka bardzo nas rozsmieszyla ale z drugiej strony, biorac pod uwage to, ze AIDS jest tutaj naprawde powszechnym zjawiskiem dobrze, ze chociaz jakies kroki sa podejmowane zeby zapobiec jeszcze wiekszemu rozpowszechnieniu sie tej choroby.


Thursday, 18 August 2011

Castle of Good Hope


Zerwalismy sie wczesnie rano z zamiarem zdobycia Gory Stolowej, niestety jednak jeden rzut oka za okno ostudzil nasze zapaly. Gora Stolowa, dotychczas niezmiennie idealnie widoczna z kazdego niemalze punktu w Kapsztadzie, dzis zostala zakryta przez biale chmury- mieszkancy Kapsztadu nazywaja je obrusem.
Dowiedzielismy sie, ze dzis zostal odwolany strajk, a kolejny bedzie dopiero jutro, zatem po raz trzeci(i tym razem sprawdzilo sie stare przyslowie)wyruszlismy na stare miasto.

Uderzajace jest to, ze oprocz nas, na calej drodze do Zamku Dobrej Nadzieji nie spotkalismy, oprocz jednej pary, zadnego bialego czlowieka. Trzeba przyznac, ze czulismy sie dosc niepewnie posrod tego tlumu, dlatego tez z ulga schronilismy sie w najstarszym budynku na kontynenecie afrykanskim.

Zamek, chociaz troche zaniedbany, wyglada imponujaco ze swoja zolto- biala fasada, kontrastujaca z majestetycznym grafitem widocznej w tle Gory Stolowej. Cie





kawe jest takze muzeum, z ktorego mozna sie wiele dowiedziec na temat krawawej historii Kapsztadu oraz calej Afryki Poludniowej, a takze wnetrza zamku, ktore mimo uplywu lat nada
l oszalamiaja swoim wystrojem- szczegolnie warte uwagi sa przepiekne obrazy przedstawiajace zaglowce wplywajace do Zatoki Stolowej( Rafcio bardzo sie ucieszyl spostrzeglszy, iz Gora Stolowa w tamtych czasach faktycznie bardziej przypominala stol niz dzisiaj). Nasza uwage przykul takze stol zajmujacy cala ogromna sale- Holendrzy, upojeni zdobyciem Przyladka musieli wyprawiac uczty, ktorych nie powstydziliby sie bogowie olimpijscy!

Warte wspomnienia sa jeszcze dwie rzeczy, ktore nas zainteresowaly podczas podrozy autobusem MyCiti. Czas na mala dygresje. W Kapsztadzie jest tylko kilka linii autobusowych- linia MyCiti musiala zostac stworzona na Mundial 2010 i
nie jest przesada stwierdzenie, ze bezwzglednie stanowi ona dume Kapsztadu. Na kazdym przystanku-oszklonym, ogrodzonym, pracuja co najmniej cztery osoby, a liczba ta wzrasta czasem nawet do siedmiu. Kazdy pracownik wydaje sie byc dumny jak paw, gdy wykrzykuje do kierowcy:" Ok, kierowco"- co jest sygnalem do odjazdu.


Dzisiaj zaintrygowala nas wesolosc jednego z kontrolerow biletow. Radosny jak skowronek spogladal na kazdy bilet, z uwaga wczytujac sie w dane, z przejeciem wykrzykiwal:" Czy ktos jeszcze chcialby moze kupic bilet?" w jedno-minutowym odstepie czasu. Co wiecej, kazdego obdarzal usmiechem i entuzjastycznie przypominal, ze tutaj wlasnie nalezy wysiasc. Rafcio slusznie stwierdzil, ze przydaloby nam sie w Europie wiecej takich pozytywnie nastawionych do swojej pracy ludzi.

Druga ciekawostke stanowia roznokolorowe kolka wymalowane na szklanych szybach przystankow autobusowych. Z poczatku uznalismy je za rod

zaj sztuki ulicznej, jednak nastepnego dnia, po wnikliwej obserwacji okazalo sie, ze kolka te maja calkowicie inne zastosowanie. Mianowicie, kolka zabarwione sa od lekkiej zieleni az po soczysta czerwien. Lekka zielen wskazuje male ryzyko zajscia w ciaze, natomiast soczysta czerwien wysokie ryzyko.

Kolka roznia sie takze wielkoscia- najmniejsze pokazuje, ze statystycznie tego dnia danego miesaca urodzila sie mala liczba dzieci (w okolicy przystanku), natomiast duze kolka wskazuja na duzy przyrost naturalny danego dnia.

Jednak najsmieszniejsze jest to, ze na kazdy dzien kazdego miesiaca przypada inne kolko -zatem Rafcio wywnioskowal, ze cyklem urodzen musi sterowac nic innego jak... slonce.



Wednesday, 17 August 2011

Tableview





Dzisiaj ze wzgledu na kolejny dzien strajkow, obrazeni na stare miasto, wybralismy sie do Tableview, skad jest najpiekniejszy widok na Gore Stolowa.

Po opuszczeniu autobusu, naszym oczom nie ukazala sie jednak Gora Stolowa tylko ogromne centrum handlowe. Zniecheceni, rozpoczelismy dosc dluga i niemila, ze wzgledu na bliskosc autostrady, wedrowke w kierunku morza.
Jednakze, jak sie okazalo tuz po dojsciu na plaze, widok rekompensowal spacer nawet najmniej malownicza droga.

Bialy piasek, turkusowa woda i tajemniczo wygladajaca Gora Stolowa sprawily, ze zamiast wracac autobusem, wrocilismy brzegiem morza na piechote- jak sie potem okazalo, przeszlismy ponad 12 km. Nie byloby w tym moze nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, ze, gdy opuszczalismy

Tableview bylo bardzo cieplo i wial lekki, mily, letni wiatr, natomiast w polowie drogi poczulismy chlodniejsze uderzenie powietrza i pogoda ulegla diametralnej zmianie- mimo bezchmurnego nieba zrobilo sie bardzo zimno, a wiatr juz nie przypominal zefiru. Jak widac na zdjeciach, do takiej pogody nie bylismy przystosowani i musielismy stanowic osobliwy widok, gdy drzac z zimna, pojawilismy sie na Woodbridge Island, gdzie wiekszosc ludzi byla ubrana w kurtki lub chociazby swetry.

Niemniej jednak, spacer byl cudowny, a dodatkowego uroku dodal mu fakt, ze na plazy bylismy prawie caly czas sami. Podczas naszego dlugiego spaceru spotkalismy moze z dwadziescia zywych istot, z czego ponad polowe stanowily psy.


Tuesday, 16 August 2011

Ogrody Botaniczne Kirstenboscha

Dzisiaj po raz drugi sprobowalismy zobaczyc starowke. Jednak chyba Castle of Good Hope i historyczne centrum nie jest nam pisane. Ale o tym za chwile, gdyz na wzmianke zasluguje akcja pod krypotnimem:"zatrzymac autobus".

Niespiesznym krokiem zblizalismy sie do przystanku, gdy nagle, z budki wypadl, juz nam znajomy, sprzedawca biletow krzyczac: "Szybko, szybko, bo przyjezdza autobus". I w tym momencie z prawej strony wylonila sie kobieta, z lewej nadbiegl kolejny pan zajmujacy sie biletami krzyczac do czwartej kobiety: "Zatrzymac autobus!". Kobieta, przejeta swoja rola, na cale gardlo wykrzyknela:"Kierowco, zatrzymaj autobus!". Dzieki czemu, zostalismy po krolewsku wprowadzeni do autobusu i dojechalismy do Civic Centre, skad mielismy sie udac na uroczy, spokojny spacer po starym miescie.


Zaczelo sie obiecujaco- piekna aleja, choc zadziwiajace bylo to, ze nigdzie w polu widzenia nie bylo widac zadnego turysty. Nagle na horyzoncie ukazal sie dym, a przechodnie przed nami zaczeli uciekac. Manifestacji dzien drugi. Tym razem demonstranci chyba byli rozzloszczeni wczorajszym niepowodzeniem. Nie pozostalo nam nic innego, jak spiesznym krokiem(nawet bardzo spiesznym) zawrocic do Civic Centre, gdzie policja juz szykowala barykade. Tym samym znow wyladowalismy na Waterfront.

Spokojne wypicie napoju, przez niektorych uznawanego za boski(czytaj:kawy)oraz zapoznanie sie z historycznym tlem Kapsztadu natchnelo nas do dalszego dzialania. Postanowilismy zobaczyc, czy szczescie nam sprzyja i udalismy sie na postoj taksowek.

- Za ile zawiezie nas pan do Ogrodow Botanicznych Kirstenboscha?- zagadnal uprzejmie Rafcio.
- Za tyle ile pokaze licznik- odparl gorliwie pan taksowkarz.
- A bez licznika?- indagowal Rafcio.
- No to 150 randow w jedna strone.

- Oj to nie- odparlismy zniecheceni.
Kiedy odeszlismy na strone, szepnelam do Rafcia:' Sprobujmy pojsc na calosc. Niech nas zawiezie do ogrodu, a potem po trzech godzinach, do naszego domku'. Rafcio ochoczo przystal na ten pomysl.
- A co pan powie na zawiezenie nas tam i z powrotem?
- No to 300 randow- z zadowoleniem oznajmil taksowkarz.
- Prosze pana, pan tu nie ma nic do roboty, a my naprawde chcemy zobaczyc te ogrody. Jestesmy studentami - zaczelam go przekonywac.
- Tak, tak, "on a budget"- dorzucil Rafcio.
- No to niech wam bedzie. 250.

Tym samym, znalezlismy sie w Ogrodach Kirstenboscha.
Juz samo wejscie robi niesamowite wrazenie- przypomina furtke proawdzaca do Tajemniczego Ogrodu- zwieszajace sie galezie drzew powoli odslaniaja pole zieleni, otoczone piekna roslinnoscia, a w tle kroluje niewzruszona Gora Stolowa.

Ogrodow Botanicznych Kirstenbocha nie mozna do niczego porownac- z jednej strony przypominaja one wspaniale zadbany angielski park- ze wzgledu na idealnie przystrzyzony zielony trawnik, z drugiej jednak widac w nich nieokielznana dzikosc afrykanskiej przyrody- o czym nawet swiadcza znaki ostrzegajace przed nieproszonymi goscmi ogrodu takimi jak jadowite weze.(Ale tak naprawde, to przeciez wedlug prawowitych mieszkancow Gory Stolowej to my tam raczej jestesmy niemile widziani).


Wijace sie sciezki, odslaniajace co chwila inne okazy poludniowoafrykanskiej flory czy aleja drzew, w ktorej w XIX wieku zasadzono po kazdym gatunku drzewa z roznych krajow Imperium Brytyjskiego( np. z Hong Kongu albo Australii) albo zarosniety staw, skryty w cieniu baobabow to tylko kilka z widokow, ktore stamtad zapamietalismy. Zeby uzupelnic obraz Ogrodow nalezaloby dodac oszalamiajacy, ciagle zmieniajacy sie zapach- raz przypominajacy swiezy miod, innym razem troche nasza rodzima Maciejke, aby nastepnie zmienic sie w egzotyczna won, ktora nie moze byc porownana do niczego innego.