Dzisiaj wedlug roznych prognoz pogody byl jedyny sloneczny dzien w ciagu tygodnia, zatem postanowilismy zdobyc sam szczyt Gory Stolowej. Z lekkim poblazaniem, a wrecz uczuciem wyzszosci patrzylismy na turystow pakujacych sie do kolejki linowej, smialismy sie takze z taksowkarza, ktory patrzac na nas z nieklamanym podziwem oznajmil, iz
" on wszedl raz na Gore Stolowa, jakies 15 lat temu i zajelo mu to cztery godziny, a teraz to nie dalby rady bo forma nie ta co kiedys".
Zapytalismy jednego z opiekunow parku ile bedzie trwac wspinaczka na gore. "1.5- 2 godzin w zaleznosci od sprawnosci fizycznej"- brzmiala odpowiedz. 2 godziny? Co to dla nas!
Wyruszylismy szybkim marszem, jednak nasz zapal troche ostygl, gdy zobaczylismy, ze sciezka wcale nie nalezy do najlatwiejszych szlakow- chwilami trzeba bylo nawet wspinac sie na czworakach! Trzeba przyznac, ze Rafciowi naleza sie specjalne brawa, gdyz zdobyl szczyt Gory Stolowej w eleganckich butach, ktore nosi na codzien.
Prosze tu nie myslec, ze Rafcio chcial sie jakos specjalnie przypodobac mi albo uroczym malym ptaszkom wyjadajacym miod z kwiatow-Rafcio po prostu innych butow nie zabral. Osiagniecie to jest doprawdy niebywale, biorac pod uwage fakt, ze co najmniej cztery razy nasza sciezke- a raczej glazy, na ktore sie wspinalismy- przecinal strumyk, czyniac kamienie sliskimi i niezachecajacymi do dalszej drogi.
W polowie drogi, nie czulam juz tej wyzszosci nad tlumem pakujacym sie w kolejke linowa, ktora odczuwalam zaledwie godzine wczesniej. Jednak widoki byly niesamowite- co chwila gora ukazywala nam sie z innej strony- odslaniala przed nami swe zbocza pokryte endemicznymi porostami i orchideami oraz kwiatami narodowymi RPA-proteami krolewskimi.
Co wiecej, im wyzej sie wspinalismy, tym piekniej bylo widac Kapsztad - w pewnym momencie Rafcio wskazal mi nawet miejsce, gdzie mieszkamy.
Niestety, mimo najszczerszych checi, nie udalo nam sie dostrzec uroczego mieszkanca Gory Stolowej- malutkiego zwierzaczka-goralka przyladkowego, ktory podobno najblizej spokrewniony jest ze sloniem! Jesli nasza wyprawa odbywalaby sie w latach dwudziestych, to mielibysmy mozliwosc ujrzec lamparty, a sto lat wczesniej nawet lwy- dzis jednak glownie kroluja goralki przyladkowe i weze- akurat tego, ze z zadnym z tych ostatnich sie nie spotkalismy nie zalujemy.
Wejscie na sam szczyt zajelo nam nieco ponad dwie godziny- chociaz juz po pol godzinie marszu jakis dziarski wedrownik na moje wydyszane pytanie:"czy daleko jeszcze?", odpowiedzial:" Nie, nie, tylko pol godzinki"- to pol godzinki towarzyszylo nam podczas calego marszu- zawsze bylo-"jeszcze tylko pol godzinki i bedziemy na szczycie".
Jednak, kiedy juz znalezlismy sie na samej gorze, poczulismy niebywala satysfakcje i znow moglismy z lekka pogarda patrzec na tych, ktorzy wybrali bezwysilkowa wersje. Natomiast widok, ktory sie przed nami roztoczyl zaparl nam dech w piersiach. Z jednej strony widac bylo cale miasto- az po polnocne przedmiescia- z drugiej natomiast spienione biale fale rozbijajace sie w zatoce Cliffton Bay( ktora tak urzekla Rafcia, ze pojechalismy do niej tuz po zjechaniu z gory). Wrazenie bylo niesamowite- a wiatr i slonce dodawaly poczucia niebywalej wolnosci, takiej, ktora odczuc mozna jedynie w gorach. Wydaje mi sie, ze podobnie musial sie czuc Antonio de Saldanha,ktory w 1503 roku jako pierwszy z Europejczykow wspial sie na Gore Stolowa.
Zjechalismy kolejka- zejscie byloby zbyt skomplikowane, biorac pod uwage obuwie Rafcia i moje zmeczenie.
No comments:
Post a Comment